Śmierć jak cień mnie nie opuszczała


INNA” - PAMIĘTNIK  ALICJI  ZIĘTEK

„Wszystkie wartości drzemią w duszy, lecz nam jednym dane jest obrać tą jedyną, która stanie się pomostem w drodze przez życie ku światłości”. Alicja Ziętek
WSTĘP 
Wiele dyskusji na temat świadomości koncentruje się na pytaniu, czy jest ona, czy też nie jest zjawiskiem  metafizycznym, wykraczającym poza możliwości naukowego poznania. Jest też definiowana jako osobiste doświadczenie. Jednak od tysięcy lat jej znaczenie było i jest przedmiotem niekończących się dyskusji, bo wraca po przebudzeniu, lub jej odzyskaniu. Jeśli jej utrata  przedłuża się organizm musi być sztucznie podtrzymywany przy życiu. Zwolennicy tego poglądu, uważają, że mózg w odróżnieniu od psychiki, można poddać wnikliwej analizie naukowej. Ludzka świadomość natomiast jest nieosiągalna, a psychika w rzeczywistości jest duchem lub duszą.
INNA OD DZIECIŃSTWA

Od urodzenia mam naturę samotnika i samouka, byłam zamknięta w sobie i mocno zakompleksiona. Dzieci mi bardzo dokuczały za to, że byłam grubasem i mańkutem ( uważano to za rodzaj upośledzenia). Z tego powodu byłam traktowana jak trędowata, więc uciekałam myślami i marzeniami do świata przyrody; lasu i zwierząt, gdyż w tym świecie czułam się dobrze i bezpiecznie. Uwielbiałam rysować i malować. 
  Równocześnie przed rówieśnikami, którzy mi dokuczali kryłam się za kartką papieru i kredkami. Często na papierze rysowałam scenę z karą. Bardzo pragnęłam, aby spełniła się dla tych, którzy w szczególnie złośliwy sposób drwili ze mnie. W przedszkolu i szkole moje prace były nagradzane. Dziś, kiedy boleśnie przeżywam dramaty zwierząt i przyrody -obrazy "same się malują", jakby je malowała obca ręka. Z baśni wykreowałam sobie przewodnika duchowego, a był nim WIATR." On mi pomagał, gdy miałam kłopoty. Z nim dzieliłam swoje troski. Z jego pomocą kształtowałam swoją osobowość. "Wiara w duchową opiekę wiatru trwała latami. Nie tylko takie relacje towarzyszyły mi w dzieciństwie. Miałam osiem lub dziewięć lat, chodziłam sobie po oddalonym od domostw terenie, gdy nagle zobaczyłam ducha kobiety w bielutkim skromnym odzieniu. Ona objawiła się, okazując mi ciepły wyraz twarzy. Byłam dumna z tego spotkania, bo nigdy wcześniej nie czułam podobnego ciepła nawet od swoich rodziców. Dużo lat minęło, kiedy dowiedziałam się, że ową kobietą w bieli była Madonna. W domu też mi nie było lekko. Moi rodzice mieli nas sześcioro. Byliśmy wszyscy obarczani obowiązkami, które należały do  rodziców. Tata jako były partyzant u boku AK był poza prawem i walczył o swoje bezpieczeństwo. Mama pochłonięta była pracą i nie dawała nam miłości. Niechętnie też wydawała zarobione pieniądze. Domowa atmosfera wcale mnie nie drażniła, bo spokój i ciepło znajdowałam obcując z domowymi zwierzętami i na łonie natury.
Kiedy byłam już nastolatką samotnie wypuszczałam się na odludne tereny, by obcować z przyrodą. Głęboko przeżywałam to, co przede mną przyroda odsłaniała. Wszystko, co żyło i poruszało się, było przeze mnie wnikliwie analizowane. Tak obcując, wykształciłam bardzo silną więź z naturą; a była tak silna, że była mi Matką i Bogiem i działała na mnie leczniczo i twórczo. Na jej łonie uwalniałam się od zmartwień a także znajdowałam rozwiązania na nurtujące mnie problemy. Tym razem były już to moje własne przemyślenia a nie tak jak dawniej z udziałem, duchowego przewodnika Wiatru". Czerpałam z niej to, czego nie dali mi ludzie przez tyle lat swojego życia.
W tym okresie już potrafiłam przeczuć, czy przewidzieć, wydarzenia w szkole. Nie rozumiałam, dlaczego tak łatwo przewidywałam; co stanie się z kolegą, czy koleżanką. Zdarzało się dość często, że zaskakiwałam, mówiąc, co się im zdarzy i jakie będą skutki. Wtedy po raz pierwszy nazwano mnie wróżką. Po tym jak już o mnie mówiono, zaczęłam naprawdę przepowiadać, ale już z udziałem kart - choć, wcale nie była to ich zasługa. Jednak w ten sposób łatwiej mi było wypowiadać się na temat tego, co w przyszłości im się zdarzy. Dzięki wróżbom pozyskiwałam sobie koleżanki. Dzięki sportowi miałam bardzo dobre układy z kolegami.
Ten okres był korzystny dla mnie w kontaktach z rówieśnikami. Trwało to do czasu, gdy założyłam rodzinę. Teraz moje życie stało się inne. Już nie było czasu na malowanie i rysowanie. Nie było też czasu na kontakt z przyjaciółmi i naturą. Przyjemności moje ograniczały się do spaceru z psem i dzieckiem, a obowiązki domowe stały na czele mojego życia. Mimo braku czasu zawsze znajdowałam chwilę, by późnym wieczorem usiąść przed domem i patrzeć na przyrodę tętniącą życiem. Znalazłam również czas, by pomagać zwierzętom porzuconym przez ludzi, lub ranionym na drodze. Nie potrafiłam odmówić im pomocy, choć mąż wiele razy mi to zarzucał. Nie tylko zwierzęta i przyroda mnie fascynowały, ale też i ludzie będący w obliczu własnych nieszczęść.
Ludzką naturą zajęłam się dopiero, gdy znalazłam się na granicy życia i śmierci.
  
„POTĘGA UMYSŁU”
ŚMIERĆ JAK CIEŃ MNIE NIE OPUSZCZAŁA
W życiu moim były takie chwile, gdy przyszło mi stanąć oko w oko ze śmiercią. Nie zastanawiałam się, dlaczego mnie ten pech prześladuje. Czyhały na mnie różne pułapki, ale trzy z nich zapamiętałam najbardziej, bo w tych przypadkach, gdy byłam w szoku ujrzałam inny scenariusz zdarzenia i muszę przyznać, że nie był miły dla mojej przyszłości. 
   Pierwszy przypadek miał miejsce w Warszawie na Alejach Jerozolimskich. Wracałam z bratową i jej koleżanką z zakupów do pociągu. Stałyśmy na chodniku i czekałyśmy na zielone światła, by po pasach przejść na drugą stronę ulicy. Światła się zapaliły,  piesi ruszyli a my za nimi. Wtedy zza zakrętu, wprost na pieszych wjeżdża taksówkarz. Część z nich odskoczyła, ale ja już nie miałam miejsca gdzie odskoczyć. Poczułam jakąś siłę na nodze, zimny pot zalał mi plecy, a nogi niczym gąbka ugięły się. Kierowca zahamował, a ja stanęłam jak zaczarowana i głęboko patrzyłam mu w oczy. Dziewczyny ściągnęły mnie siłą z pasów, gdyż nie wiedziały, co mi stało się. Podeszła do nas kobieta i stwierdziła, że jestem w szoku. W kawiarence "Kolorado" dochodziłam do siebie.
   Niemniej dramatyczną przygodę przeżyłam na wodzie w Serocku. Pogoda była piękna, więc z całą grupą postanowiliśmy popływać na łodziach. Na wysokości Wierzbicy nasza łódź motorowa wyleciała do góry, jakby ją ktoś wystrzelił z armaty i nikt z nas nie wiedział, dlaczego. Trzy osoby natychmiast wypadły do wody a ja i kolega utrzymaliśmy się w łodzi. Kiedy łódź ponownie opadła patrzyliśmy, co nas do góry wyrzuciło. Podwodą był konar drzewa nie widoczny z powierzchni i nie oznakowany na wodzie. Łódź zaczęła tonąć. Kolega wskoczył do wody. Tylko ja jedna nie spieszyłam się. Zdawałam sobie sprawę, że w łodzi jest dziura wielkości dwóch dłoni a my znajdujemy się na samym środku Bugo- Narwi, a po drodze do brzegu jest pełno wirów. Tym razem zachowałam się przytomnie i kazałam pływającym mocno obciążyć tył łodzi, by dziób uniósł się jak najwyżej. Ja w tym czasie swetrem opróżniałam wodę. Dwie pozostałe grupy przybyły nam na pomoc i szczęśliwie pod ich eskortą dotarliśmy do brzegu wraz z uszkodzoną łodzią. Do dziś dnia pamiętam ten moment wyrzucenia nas do góry, potworny strach w oczach i łoskot łodzi zderzającej z konarem. Na tę chwilę widziałam siebie pod wodą. Za uratowanie łodzi zostałam nagrodzona, choć wtedy bardziej zależało mi na bezpieczeństwie swoim i wszystkich rozbitków, gdyż nic nie zanosiło się na to, że dwie pozostałe załogi zawrócą.
Trzeci przypadek miał miejsce również w Warszawie na Alejach Jerozolimskich, lecz tym razem przy Nowym Świecie. Było to w sobotę, około 22:00. Wracałam z pracy i szłam do tramwaju, by dalej pojechać pociągiem do domu. Od strony banku za skrzyżowaniem stały trzy samochody. Wchodzę na pasy przy zielonym świetle, a kiedy jestem prawie na środku dostrzegam przed sobą te trzy samochody i napierają na mnie, choć jeszcze powinny stać na czerwonym świetle. Nie mam szans zawrócić na chodnik, wiec próbuję uczynić wszystko, by ze mnie nie zostały strzępy. Jakaś siła wylała się z mojego wnętrza i dzięki niej udało mi się uskoczyć przed dwoma samochodami. Trzeciego już nie pokonam, więc jak śledź stanęłam miedzy drugim i trzecim, a dalej zdałam się na boską opaczność. Trzeci samochód gwałtownie odbił na torowisko tramwajowe i w ten sposób uniknęłam śmierci. W trakcie tego dramatu "zobaczyłam i słyszałam jadącą na sygnale karetkę, oczy sprawców i gapiów oraz słowa lekarza, " ma tylko jeden procent na przeżycie". Widziałam siebie na wózku inwalidzkim. W rzeczywistości dzięki mojej przytomności ten scenariusz nie urzeczywistnił się. Kiedy już było po wszystkim spojrzałam na oddalające się samochody a w nich rozbawione twarze watahy młodzieży. Wtedy zrobiło mi się jeszcze gorzej na duchu. Kiedy weszłam na przystanek tramwajowy nie mogłam normalnie stać na nogach, gdyż były miękkie i uginały się przy najmniejszym ruchu.
To, co przeżyłam stając oko w oko ze śmiercią do końca życia nie zapomnę. Te trzy zdarzenia otworzyły mi oczy, na fakt, że los stawia mnie przed ciężką próbą, w której każda znich jest coraz trudniejsza do pokonania. W takich okolicznościach zdaję sobie sprawę, że może zaistnieć reguła " do trzech razy sztuka". Ta reguła się sprawdziła, bo trzy razy udało mi się umknąć śmierci. Zastanawiam się, dlaczego "Komuś" w Niebiosach zależy na tym, by moja dusza opuściła żywot śmiertelnika. W życiu jeszcze niczego nie dokonałam, a rodziny nie zamierzam pozostawić samej, nie spełniłam również swoich marzeń. Czyżbym to wszystko miała zaprzepaścić. Uczuliłam się na zagrożenia i unikałam niejasnych sytuacji, ryzyka i nieodpowiedzialnych ludzi, by chronić siebie. po tym zdarzeniu nie miałam żadnych śmiertelnych zagrożeń aż do 33 roku życia (wieku chrystusowego). Czwarty przypadek odbiegał od pozostałych, bo tym razem nic nie zależało ode mnie - mój los leżał w rękach Wysłanników Boga i specjalistów - lekarzy.
To doświadczenie sprawiło, że bardziej niż dotąd interesowała mnie duchowa strona życia i zaczęłam ponownie czytać mity, legendy i baśnie. Teraz wiem, że urodziłam się po to, by rozprawiać na temat wiary i kościoła, na temat fizyki i metafizyki, na temat mózgu i jego zależności od fal elektromagnetycznych. To właśnie dzięki temu, że taka się urodziłam i tak się  wychowywałam, mogła powstać ta książka, a w niej historie, o których dotąd jedynie mówiły ludowe wierzenia. To właśnie tajemnicze opowieści ( dotąd nie wyjaśnione) pasjonowały mnie i to im poświęciłam się. To one sprawiły, że stałam się badaczką tego, co kościół odrzuca a nauka nie akceptuje. W ten sposób ukształtowałam się jako badaczka zjawisk nadprzyrodzonych i anomalnych, - zwanych powszechnie parapsychologią. Nie zakładałam z góry, że występowanie anomalii to magia, ale przyglądałam się wnikliwie dowodom. Formułuje na ten temat teorie, a potem opracowuje eksperymenty, by sprawdzić słuszność tych teorii.
Znajomi znali moje możliwości i dokonania, radzili mi abym napisała książkę. Ja jednak długo dojrzewałam do tego by ją stworzyć. Najpierw zapisałam pamiętnik - doświadczenia ze śmierci klinicznej, po którym pojawiły się zdolności do postrzegania pozazmysłowego. W ślad za tym doświadczeniem, zaczęłam pracować nad rozwojem duchowym. Musiałam nauczyć się jak należy posługiwać się tymi zdolnościami, nauczyć się odróżniać obrazy symboliczne od wydarzeń przeszłych i przyszłych. Nie było to łatwe, gdyż spoczywał na mnie obowiązek wychowywania dzieci. Mimo to, dojrzałam do tego by zajmować się przypadkami innych ludzi z dziedziny parapsychologii. Z roku na rok nabywałam coraz więcej doświadczeń. Pisała o mnie prasa. Ja też zaczęłam pisać do czasopism, gdzie prezentowałam najciekawsze zdarzenia. W końcu nastąpił ten dzień, gdy uznałam, że należy stworzyć książkę, bo już wiedziałam, co jest celem mojego życia i do czego służą owe nadprzyrodzone zdolności.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

DUCHY NAS WIDZĄ

Nie ściągajcie duchów do swoich domów! -cz1